sobota, 28 kwietnia 2012

Wyprawa do Niemiec

W środę, razem z Anitą pojechałyśmy w delegację do małej miejscowości, nieopodal Drezna. Specjalnie nie wymieniam tutaj jej nazwy, ponieważ na ten temat trwa forumowa loteria. Wybrałyśmy się tam na konferencję, na zaproszenie jednej z firm oferujących wyposażenie dla przedszkoli. Pominę może w tym miejscu kwestie organizacyjne, bo musiałabym użyć zbyt dużej ilości wulgaryzmów. Nie jestem osobą jakoś szczególnie zaplanowaną w życiu, ale to była jakaś masakra. Mieliśmy wyjechać o 3:30. Jak tylko przyjechały autokary, to cały tabun ludzi zaczął się do nich pchać. Nie wiem, mam wrażenie, że ludzie głupieją kiedy zobaczą otwarte drzwi. Nauczycielki zaczęły się tratować dosłownie próbując wsiąść do jednego z autokarów i kompletnie nie zwracały uwagi na to, że organizatorzy proszą, aby do nich nie wchodzić. My z Anitą czekałyśmy grzecznie w pewnej odległości od pojazdów. No i się zaczęło - w jednym z autokarów zabrakło miejsca. Dopiero jak wszyscy się uspokoili po jakichś 15 minutach usłyszeli to, co my słyszałyśmy od początku - w autokarze oznaczonym literą A miały się znaleźć tylko osoby z Poznania, natomiast w drugim - oznaczonym literką D - z pozostałych miejscowości. Zaczęły się przesiadki i zaczął padać deszcz. Kiedy dotarłyśmy przemoczone na swoje autokarowe miejsca, nie-do-końca-zorientowana pani opiekunka naszego autokaru zaczęła nam opowiadać, że nastąpiły pewne zmiany i zaplanowane wykłady będą skrócone. Zaczęła czytać nowe godziny wykładów głosem przypominającym bardziej szept niż krzyk. Czytała to piąty raz zanim kierowca wpadł na pomysł, żeby dać jej mikrofon. Przez mikrofon przeczytała to kolejne pięć razy, ponieważ z tyłu siedziały jakieś niemoty, do których wiadomości dochodziły nadzwyczaj wolno. Później pani opiekunka postanowiła rozdać kartki - takie jakby bileciki na zwiedzanie przedszkola o konkretnej godzinie. Mieliśmy podawać je sobie do tyłu, ale oczywiście banda z tyłu rzuciła się do przodu jak sępy na padlinę, żeby zdobyć pożądane kąski. My siedziałyśmy drugie, więc jakimś cudem zdążyłyśmy zabrać karteczki z godziną 13:00, która nas interesowała. Za naszymi plecami rozpoczęła się kolejna szamotanina i wyrywanie kartek. I to byli dorośli ludzie... W pewnym momencie pani opiekunka przegięła, ponieważ postanowiła sprawdzić listę obecności i w tym celu zaczęła podchodzić do każdego i szukać go na liście... Tego było już za wiele. Kierowca, który miał wyjechać o 3:30 się delikatnie mówiąc zdenerwował i zaproponował pani przeczytanie listy obecności przez mikrofon. Poskutkowało. W rezultacie wyjechaliśmy grubo po 4:00. Żeby było jeszcze zabawniej - drugi autokar, który jechał razem z nami wiózł panią, która miała wygłosić pierwszy wykład podczas konferencji. Jak nietrudno się domyślić - nie zdążyliśmy na 10:00. Zresztą - na wykład tej pani bardzo czekałam i równie bardzo mnie on rozczarował. Jak i cała konferencja. No i miałam nie opowiadać...

Najlepszą rzeczą z całego wyjazdu było zwiedzanie niemieckiego przedszkola. Mieliśmy trochę pecha, ponieważ akurat dzieci spały i nie do wszystkich sal można było wejść. Różnice między polskimi a niemieckimi przedszkolami są ogromne - podam kilka przykładów:
  • opiekunki (w niemieckim przedszkolu nie ma nauczycielek) nie mają wyższego wykształcenia,
  • wszystkie panie, łącznie z panią dyrektor, nosiły takie same koszulki - czerwone polówki z logo przedszkola,
  • plac zabaw był ogromny i składał się z pagórków i dolin - zero płaskiej przestrzeni i... zero opiekunów na placu zabaw, a było tam jakieś 50 dzieci - bawiły się same,
  • każda sala - nawet te na piętrze - miała swoje bezpośrednie wyjście do ogrodu, które było cały czas otwarte, żeby dziecko, które ma na to ochotę mogło sobie wyjść,
  • przedszkolanki płci męskiej to w Niemczech nic dziwnego - u nas to rzadkość, a tam było aż trzech panów,
  • w przedszkolu było bardzo mało zabawek i praktycznie nie widziałam gotowych lalek czy samochodów - główne zabawki jakie tam były to klocki,
  • przedszkole nie jest prowadzone przez miasto, ale przez fundację i jest wtedy przedszkolem publicznym,
  • nauczyciele nie piszą planów miesięcznych, a jedynie krótkie sprawozdanie po tygodniu przeprowadzonych zajęć na dany temat,
  • nauczyciele nie prowadzą diagnozy dziecka, tylko kronikę jego rozwoju od początku pobytu w placówce, opatrzoną zdjęciami, pracami plastycznymi i krótkimi komentarzami.
 Przedszkole powitało nas radosnym plakatem, a tuż za drzwiami wisiała wielka i kolorowa informacja dla rodziców, że dziś odwiedzą ich polscy pedagodzy (dalej nie zrozumiałam, nie znam niemieckiego). Mogłam zrobić fotkę tego plakatu, nie wiadomo co tam o nas napisali... W każdym razie, powitali nas tak, jak na obrazku obok. Oprowadzała nas sama pani dyrektor placówki. Przez pół wizyty nie miałam pojęcia, że to dyrektorka. Zagadałam do niej po angielsku, żeby przekazać teczkę z materiałami od naszej pani dyrektor, ale za bardzo się z nią dogadać w tym języku nie szło. Mam wrażenie, że nawet obsługa hotelu, w którym odbywała się konferencja, miała z tym problem. Wróćmy jednak do przedszkola. Owa placówka jest zespołem szkolno-przedszkolnym. Zawiera w sobie żłobek, przedszkole i część szkoły podstawowej. Przebywają tam dzieci od 0 do 10 roku życia. Przedszkole nazywa się "Mały Moritz" (od nazwy miejscowości, w której się znajduje - Moritzburg) i jest przedszkolem integracyjnym, w którym dominuje pedagogika Marii Montessori. Uczy się w nim 250 dzieci, czyli o 100 więcej niż w "Małych Europejczykach", gdzie pracuję. Jest czynne pół godziny krócej od nas, bo od 6:30-17:00. Liczebność grup jest taka sama jak w polskich przedszkolach i żłobkach publicznych. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę był jadłospis. Zajmował on całą wielką tablicę, na której były przyczepione nazwy dni tygodnia - żeby dzieci mogły samodzielnie je przeczytać - a pod każdym dniem tygodnia było zdjęcie potrawy. Zdecydowanie fajniejszy jadłospis niż nasz wypisany maczkiem, który czytają dzieciom co rano rodzice. Albo i nie czytają.
Kolejną ciekawą rzeczą był sposób korespondencji z rodzicami. W "Małych Europejczykach mamy 6 oddziałów i 6 kolorowych kamieniczek na ścianie w holu. Wieszamy tam różne ogłoszenia. Dla całego przedszkola mamy słup ogłoszeniowy. Jeśli chcemy jednak zostawić wiadomość indywidualnie dla rodziców jednego dziecka pozostają nam karteczki pozostawiane w szatni, na półce dziecka. Często jednak zdarza się, że rodzice innych dzieci zabierają nie swoje kartki, bo skoro u kogoś jest, a u mnie nie ma... W "Małym Moritzu" natomiast po całym korytarzu porozwieszane były takie budki, domki, coś w stylu małych karmników dla ptaków. Każdy był inny i każdy miał wypisane imię dziecka, a czasem również jego zdjęcie. Budki były zamykane np. na sznurek i służyły do zostawiania wiadomości rodzicom. Bardzo interesujący pomysł.
Kapitalną rzeczą, jaką znalazłam w niemieckim przedszkolu było pewne drzewko stojące tak jakby na odludziu, za płotkiem. Obok drzewka stała tabliczka mówiąca o tym, że jest to drzewo pożegnań ze smoczkiem i jeśli jakieś dziecko chce oddać swój smoczek, ponieważ uzna, że już go nie potrzebuje, może razem z rodzicami powiesić go na drzewie. I rzeczywiście na drzewku wisiało mnóstwo różnych smoczków. Nie wiem, czy będziecie w stanie zobaczyć je na zdjęciu. Pomysł godny pochwalenia i przeniesienia do polskich żłobków.

Jak już wspomniałam plac zabaw był ogromny i składał się z licznych wzgórz i dolinek. Było w nim mnóstwo sprzętów (oczywiście prawie całe wyposażenie przedszkola pochodziło od firmy, która nas zaprosiła). Podczas zabawy dzieci w ogrodzie nie było żadnego opiekuna. Poniżej kilka ciekawych obiektów: trzymetrowa wieża linowa, ogrodowa wersja kółka i krzyżyka, drewniane "coś", gdzie mieszkają pszczoły, ciuchcia, która mnie urzekła oraz bajeranckie schodki z opon - muszę pomyśleć o takich na działce!

Podczas powrotu z konferencji nie obyło się bez ekscesów. Pomimo tego, że robiliśmy postoje Anita nie zdążyła na pociąg do Kościana, ponieważ panie z tyłu (te same, co to się tak do wszystkiego rwały) nie mogły wytrzymać 30 minut i piszczały, że chcą siku. W końcu zatrzymaliśmy się pod samym Poznaniem. Anita musiała przez to jechać następnym pociągiem i była w domu po północy. Ciekawe co robiły podczas postojów, bo ja siedziałam na dupie i wytrzymałam całą 6-godzinną podróż, a potem jeszcze przejazd z dworca do domu. Whatever...

Nie zostawię Was oczywiście bez pocztówki. Od ostatniego posta przybyło ich kilka, ale podzielę się z Wami dwiema. Pierwsza z nich to zajefajna folkowa krówka, którą dostałam od Aty, a która przybyła z warszawskiego spotkania forumowych postcrosserów (oczywiście z podpisami wszystkich obecnych). Szalenie miła niespodziewanka, zwłaszcza, że widziałam tą kartkę wcześniej i bardzo chciałam mieć ją w swojej kolekcji pocztówkowych krów. Mając ową kartkę w rękach dostrzegłam, ze ten pan się jakoś dziwnie na krówkę zamierza seksualnie. Czy to tylko ja mam takie skojarzenia? Druga kartka może nie jest zbyt piękna i mnie samej jakoś szczególnie nie przypadła do gustu, ale przyjechała z Holandii w środę, kiedy ja byłam w Niemczech. W drodze powrotnej Anita opowiadała mi jak dostała od męża na imieniny rower - białą holenderkę. Wracam do domu, zaglądam do skrzynki, a tam spogląda na mnie między innymi... biała holenderka. :D

Tak mniej więcej przebiegła moja wizyta w Niemczech. Nie było niestety czasu wolnego, ani nawet dokąd pójść gdyby takowy był. Nie widziałam też nigdzie poczty, więc nic nie wysłałam. Wychodząc już do autokaru natknęłam się jednakże na kilka pocztówek w hotelowej recepcji. Były raczej nieciekawe, więc kupiłam tylko kilka wzorów, głównie do mojej domowej kolekcji. A Wam jak minęła środa? :D
Krufka Kika

Brak komentarzy: