sobota, 28 kwietnia 2012

Wyprawa do Niemiec

W środę, razem z Anitą pojechałyśmy w delegację do małej miejscowości, nieopodal Drezna. Specjalnie nie wymieniam tutaj jej nazwy, ponieważ na ten temat trwa forumowa loteria. Wybrałyśmy się tam na konferencję, na zaproszenie jednej z firm oferujących wyposażenie dla przedszkoli. Pominę może w tym miejscu kwestie organizacyjne, bo musiałabym użyć zbyt dużej ilości wulgaryzmów. Nie jestem osobą jakoś szczególnie zaplanowaną w życiu, ale to była jakaś masakra. Mieliśmy wyjechać o 3:30. Jak tylko przyjechały autokary, to cały tabun ludzi zaczął się do nich pchać. Nie wiem, mam wrażenie, że ludzie głupieją kiedy zobaczą otwarte drzwi. Nauczycielki zaczęły się tratować dosłownie próbując wsiąść do jednego z autokarów i kompletnie nie zwracały uwagi na to, że organizatorzy proszą, aby do nich nie wchodzić. My z Anitą czekałyśmy grzecznie w pewnej odległości od pojazdów. No i się zaczęło - w jednym z autokarów zabrakło miejsca. Dopiero jak wszyscy się uspokoili po jakichś 15 minutach usłyszeli to, co my słyszałyśmy od początku - w autokarze oznaczonym literą A miały się znaleźć tylko osoby z Poznania, natomiast w drugim - oznaczonym literką D - z pozostałych miejscowości. Zaczęły się przesiadki i zaczął padać deszcz. Kiedy dotarłyśmy przemoczone na swoje autokarowe miejsca, nie-do-końca-zorientowana pani opiekunka naszego autokaru zaczęła nam opowiadać, że nastąpiły pewne zmiany i zaplanowane wykłady będą skrócone. Zaczęła czytać nowe godziny wykładów głosem przypominającym bardziej szept niż krzyk. Czytała to piąty raz zanim kierowca wpadł na pomysł, żeby dać jej mikrofon. Przez mikrofon przeczytała to kolejne pięć razy, ponieważ z tyłu siedziały jakieś niemoty, do których wiadomości dochodziły nadzwyczaj wolno. Później pani opiekunka postanowiła rozdać kartki - takie jakby bileciki na zwiedzanie przedszkola o konkretnej godzinie. Mieliśmy podawać je sobie do tyłu, ale oczywiście banda z tyłu rzuciła się do przodu jak sępy na padlinę, żeby zdobyć pożądane kąski. My siedziałyśmy drugie, więc jakimś cudem zdążyłyśmy zabrać karteczki z godziną 13:00, która nas interesowała. Za naszymi plecami rozpoczęła się kolejna szamotanina i wyrywanie kartek. I to byli dorośli ludzie... W pewnym momencie pani opiekunka przegięła, ponieważ postanowiła sprawdzić listę obecności i w tym celu zaczęła podchodzić do każdego i szukać go na liście... Tego było już za wiele. Kierowca, który miał wyjechać o 3:30 się delikatnie mówiąc zdenerwował i zaproponował pani przeczytanie listy obecności przez mikrofon. Poskutkowało. W rezultacie wyjechaliśmy grubo po 4:00. Żeby było jeszcze zabawniej - drugi autokar, który jechał razem z nami wiózł panią, która miała wygłosić pierwszy wykład podczas konferencji. Jak nietrudno się domyślić - nie zdążyliśmy na 10:00. Zresztą - na wykład tej pani bardzo czekałam i równie bardzo mnie on rozczarował. Jak i cała konferencja. No i miałam nie opowiadać...

Najlepszą rzeczą z całego wyjazdu było zwiedzanie niemieckiego przedszkola. Mieliśmy trochę pecha, ponieważ akurat dzieci spały i nie do wszystkich sal można było wejść. Różnice między polskimi a niemieckimi przedszkolami są ogromne - podam kilka przykładów:
  • opiekunki (w niemieckim przedszkolu nie ma nauczycielek) nie mają wyższego wykształcenia,
  • wszystkie panie, łącznie z panią dyrektor, nosiły takie same koszulki - czerwone polówki z logo przedszkola,
  • plac zabaw był ogromny i składał się z pagórków i dolin - zero płaskiej przestrzeni i... zero opiekunów na placu zabaw, a było tam jakieś 50 dzieci - bawiły się same,
  • każda sala - nawet te na piętrze - miała swoje bezpośrednie wyjście do ogrodu, które było cały czas otwarte, żeby dziecko, które ma na to ochotę mogło sobie wyjść,
  • przedszkolanki płci męskiej to w Niemczech nic dziwnego - u nas to rzadkość, a tam było aż trzech panów,
  • w przedszkolu było bardzo mało zabawek i praktycznie nie widziałam gotowych lalek czy samochodów - główne zabawki jakie tam były to klocki,
  • przedszkole nie jest prowadzone przez miasto, ale przez fundację i jest wtedy przedszkolem publicznym,
  • nauczyciele nie piszą planów miesięcznych, a jedynie krótkie sprawozdanie po tygodniu przeprowadzonych zajęć na dany temat,
  • nauczyciele nie prowadzą diagnozy dziecka, tylko kronikę jego rozwoju od początku pobytu w placówce, opatrzoną zdjęciami, pracami plastycznymi i krótkimi komentarzami.
 Przedszkole powitało nas radosnym plakatem, a tuż za drzwiami wisiała wielka i kolorowa informacja dla rodziców, że dziś odwiedzą ich polscy pedagodzy (dalej nie zrozumiałam, nie znam niemieckiego). Mogłam zrobić fotkę tego plakatu, nie wiadomo co tam o nas napisali... W każdym razie, powitali nas tak, jak na obrazku obok. Oprowadzała nas sama pani dyrektor placówki. Przez pół wizyty nie miałam pojęcia, że to dyrektorka. Zagadałam do niej po angielsku, żeby przekazać teczkę z materiałami od naszej pani dyrektor, ale za bardzo się z nią dogadać w tym języku nie szło. Mam wrażenie, że nawet obsługa hotelu, w którym odbywała się konferencja, miała z tym problem. Wróćmy jednak do przedszkola. Owa placówka jest zespołem szkolno-przedszkolnym. Zawiera w sobie żłobek, przedszkole i część szkoły podstawowej. Przebywają tam dzieci od 0 do 10 roku życia. Przedszkole nazywa się "Mały Moritz" (od nazwy miejscowości, w której się znajduje - Moritzburg) i jest przedszkolem integracyjnym, w którym dominuje pedagogika Marii Montessori. Uczy się w nim 250 dzieci, czyli o 100 więcej niż w "Małych Europejczykach", gdzie pracuję. Jest czynne pół godziny krócej od nas, bo od 6:30-17:00. Liczebność grup jest taka sama jak w polskich przedszkolach i żłobkach publicznych. Pierwszą rzeczą, na którą zwróciłam uwagę był jadłospis. Zajmował on całą wielką tablicę, na której były przyczepione nazwy dni tygodnia - żeby dzieci mogły samodzielnie je przeczytać - a pod każdym dniem tygodnia było zdjęcie potrawy. Zdecydowanie fajniejszy jadłospis niż nasz wypisany maczkiem, który czytają dzieciom co rano rodzice. Albo i nie czytają.
Kolejną ciekawą rzeczą był sposób korespondencji z rodzicami. W "Małych Europejczykach mamy 6 oddziałów i 6 kolorowych kamieniczek na ścianie w holu. Wieszamy tam różne ogłoszenia. Dla całego przedszkola mamy słup ogłoszeniowy. Jeśli chcemy jednak zostawić wiadomość indywidualnie dla rodziców jednego dziecka pozostają nam karteczki pozostawiane w szatni, na półce dziecka. Często jednak zdarza się, że rodzice innych dzieci zabierają nie swoje kartki, bo skoro u kogoś jest, a u mnie nie ma... W "Małym Moritzu" natomiast po całym korytarzu porozwieszane były takie budki, domki, coś w stylu małych karmników dla ptaków. Każdy był inny i każdy miał wypisane imię dziecka, a czasem również jego zdjęcie. Budki były zamykane np. na sznurek i służyły do zostawiania wiadomości rodzicom. Bardzo interesujący pomysł.
Kapitalną rzeczą, jaką znalazłam w niemieckim przedszkolu było pewne drzewko stojące tak jakby na odludziu, za płotkiem. Obok drzewka stała tabliczka mówiąca o tym, że jest to drzewo pożegnań ze smoczkiem i jeśli jakieś dziecko chce oddać swój smoczek, ponieważ uzna, że już go nie potrzebuje, może razem z rodzicami powiesić go na drzewie. I rzeczywiście na drzewku wisiało mnóstwo różnych smoczków. Nie wiem, czy będziecie w stanie zobaczyć je na zdjęciu. Pomysł godny pochwalenia i przeniesienia do polskich żłobków.

Jak już wspomniałam plac zabaw był ogromny i składał się z licznych wzgórz i dolinek. Było w nim mnóstwo sprzętów (oczywiście prawie całe wyposażenie przedszkola pochodziło od firmy, która nas zaprosiła). Podczas zabawy dzieci w ogrodzie nie było żadnego opiekuna. Poniżej kilka ciekawych obiektów: trzymetrowa wieża linowa, ogrodowa wersja kółka i krzyżyka, drewniane "coś", gdzie mieszkają pszczoły, ciuchcia, która mnie urzekła oraz bajeranckie schodki z opon - muszę pomyśleć o takich na działce!

Podczas powrotu z konferencji nie obyło się bez ekscesów. Pomimo tego, że robiliśmy postoje Anita nie zdążyła na pociąg do Kościana, ponieważ panie z tyłu (te same, co to się tak do wszystkiego rwały) nie mogły wytrzymać 30 minut i piszczały, że chcą siku. W końcu zatrzymaliśmy się pod samym Poznaniem. Anita musiała przez to jechać następnym pociągiem i była w domu po północy. Ciekawe co robiły podczas postojów, bo ja siedziałam na dupie i wytrzymałam całą 6-godzinną podróż, a potem jeszcze przejazd z dworca do domu. Whatever...

Nie zostawię Was oczywiście bez pocztówki. Od ostatniego posta przybyło ich kilka, ale podzielę się z Wami dwiema. Pierwsza z nich to zajefajna folkowa krówka, którą dostałam od Aty, a która przybyła z warszawskiego spotkania forumowych postcrosserów (oczywiście z podpisami wszystkich obecnych). Szalenie miła niespodziewanka, zwłaszcza, że widziałam tą kartkę wcześniej i bardzo chciałam mieć ją w swojej kolekcji pocztówkowych krów. Mając ową kartkę w rękach dostrzegłam, ze ten pan się jakoś dziwnie na krówkę zamierza seksualnie. Czy to tylko ja mam takie skojarzenia? Druga kartka może nie jest zbyt piękna i mnie samej jakoś szczególnie nie przypadła do gustu, ale przyjechała z Holandii w środę, kiedy ja byłam w Niemczech. W drodze powrotnej Anita opowiadała mi jak dostała od męża na imieniny rower - białą holenderkę. Wracam do domu, zaglądam do skrzynki, a tam spogląda na mnie między innymi... biała holenderka. :D

Tak mniej więcej przebiegła moja wizyta w Niemczech. Nie było niestety czasu wolnego, ani nawet dokąd pójść gdyby takowy był. Nie widziałam też nigdzie poczty, więc nic nie wysłałam. Wychodząc już do autokaru natknęłam się jednakże na kilka pocztówek w hotelowej recepcji. Były raczej nieciekawe, więc kupiłam tylko kilka wzorów, głównie do mojej domowej kolekcji. A Wam jak minęła środa? :D
Krufka Kika

wtorek, 24 kwietnia 2012

Wodnik, fioletowe Audi, Sierżant Pyrek i bury kot...


Jadąc na zajęcia na 8:00 w niedzielę wybrałam się tradycyjnie na przystanek autobusowy, żeby poczekać na zielono-żółty autobus linii 82 zmierzającej na (docelowe dla mnie) Ogrody, a później na Górczyn. Na przystanku nikogo nie było. Prawie nikogo. Na ławce bowiem siedział kot. Wyglądał zupełnie jakby też czekał na autobus. Kot mnie zauważył. Natychmiast podbiegł i zaczął się ocierać o moje spodnie. Nie odstępował mnie na krok, dopóki nie przyjechał mój autobus. Wczoraj jechałam do pracy około godz. 7:00. Poszłam na przystanek i zgadnijcie co? Kot znowu tam był. Siedział przy drzewie za przystankiem. Jak tylko mnie zobaczył, to biegł do mnie jak szalony i... zaczął się ocierać o moje spodnie... Ludzie na przystanku dziwnie się na mnie patrzyli. Dziś nie jechałam autobusem rano, ale mama mówiła, że kot znów tam był.

Dzisiaj natomiast potwornie zaspałam... Telefon mi się w nocy zawiesił i budzik nie zadzwonił. We wtorki chodzę do pracy na 11:30. Grześ obudził mnie o... 11. Nie miałam szansy zdążyć, ale nadzieja nadal była. Ostatni autobus mam o 11:13. Dotarłam na przystanek o 11:14 i jeszcze nie jechał. I... nie przyjechał wcale. Następny natomiast, zamiast przyjechać o 11:28 przyjechał o 11:35. W rezultacie dotarłam przed dwunastą i żeby tego było mało, kiedy wpadłam do przedszkola natknęłam się prosto na panią dyrektor. Jak pech, to pech... Dzisiaj (a właściwie to będzie już jutro) o 3:30 jedziemy z Anitą na jakąś wiochę pod Dreznem na konferencję dla nauczycieli. Do pracy wracam dopiero w piątek, kiedy to czeka nas mnóstwo atrakcji - rano przyjedzie Sierżant Pyrek - maskotka poznańskiej policji, a po południu jedziemy na wycieczkę do drukarni. Przy okazji pokażę Wam jakiego fajnego Pyrka robiliśmy wczoraj na zajęciach. Prawda, że podobny?

W tym tygodniu mówimy o różnych pojazdach i bezpieczeństwie na drodze. Wiecie jak nazywa się pojazd, który porusza się po wodzie? Oczywiście jest to wodnik. :D No bo cóż innego? Każdy z sześciu oddziałów na piątek musi przygotować jakiś pojazd (konkretnie samochód), w który wsiądzie jedno z dzieci. Ponieważ nas nie będzie i wracamy dopiero w piątek rano, to Anita zrobiła z dziećmi autko wczoraj. Prawda, że boskie? Będzie na szelkach! Wszystko eko. Najbardziej kozacki jest napis "audi" z tyłu. Myślę o tym, żeby zrobić do niego jeszcze czapeczkę z tabliczką "taxi". :D Wszystkie grupy będą prezentować swoje pojazdy w piątek rano, podczas imprezy z Sierżantem Pyrkiem.
Jeśli chodzi o pocztówki, to od wczoraj przyjechały trzy offy. Wczoraj przybył off z Holandii. Nie zmieniałam skanu, bo jest kozacki. Jak można tak kartkę zeskanować? Sami zobaczcie - pocztówka przedstawia stroje regionalne. Dzisiaj przyszły dwa offy. Jeden z Indonezji, przedstawiający fajerwerki w Dżakarcie podczas złotych urodzin kraju. Drugi off jest z USA, z kozacjim łosiem. Spójrzcie tylko na jego nos! :D Dostałam jeszcze fajną krowią kartkę od pani Halinki z Rybnika, którą serdecznie pozdrawiam.





Krufka Kika

niedziela, 22 kwietnia 2012

Dziś na smutno...

Dziś zacznę od tego, że w piątek wieczorem dopadły mnie smutne wieści. Remy i Tempuś nie żyją... Stuart, Remy i Templeton (każdy otrzymał imię po szczurzym bohaterze kreskówki), to trzej szczurzy bracia, którzy w zeszłym roku mieszkali w naszym przedszkolu. W wielkiej klatce oczywiście. Z powodów, o których nie chcę tutaj pisać, musieliśmy oddać chłopców, gdy mieli rok. Na szczęście znaleźli kochający dom. Napisała do mnie ich właścicielka. Smutno mi się zrobiło - znałam ich od dzieciaków. Remy dostał wylewu, przestał jeść i pić, chudł, nie chciał chodzić. Trzeba było go uśpić. Kochany Tempuś miał chore serduszko, co przerzuciło się również na płuca. W krótkim czasie podzielił los brata. Z całej trójki trzyma się tylko Stuart. To ich wspólne zdjęcie, kiedy jeszcze byli mali. Stuart - Dumbo Seal Point Siamese (kremowy), Remy - Dumbo Russian Blue Self (niebieski) i Templeton - Dumbo Black Berkshire (czarny). Biegajcie radośnie, chłopaki, za Tęczowym Mostem... [']

Dziś mijają dwa miesiące, od kiedy pożegnaliśmy na zawsze naszego najwierniejszego przyjaciela - Golden Retrievera Tamino. Miał tylko 9 lat... Zachorował na nerki. Walczyliśmy tydzień, ale było już za późno... Wyniki były coraz gorsze. Nie udało się... Miałam wtedy urodziny... Decyzja o uśpieniu była najgorszą decyzją w moim życiu, jak i cały ostatni tydzień jego życia. Oddaliśmy go do szpitala, nie potrafili mu pomóc. Miałam potworne wyrzuty sumienia, że on w tym szpitalu pomyślał, że skoro jest chory, to go zostawiliśmy. Że już go nie chcemy... Odwiedzałam go, zabierałam na krótkie spacery. Ciągnął w stronę domu. Tak rozpaczliwie. Byłam wdzięczna, kiedy weterynarz pozwolił zabrać go do domu na jeden dzień. Ostatni dzień... Widziałam, jak cierpi, ale cieszył się, że wrócił do domu. Ledwo chodził, ale koniecznie chciał przejść swoją stałą spacerową trasę. Pamiętam, jak marzyłam o tym, żeby jeszcze raz przywitał mnie w drzwiach. Wróciłam z pracy i... wyszedł po mnie. Poryczałam się. Siedziałam potem obok niego cały wieczór. Powiedziałam mu "kocham cię", a on polizał mnie po ręce. To był ostatni raz... Tego dnia odwlekaliśmy godzinę rozstania. Poszliśmy z nim wszyscy razem, tuż przed końcem dyżuru jego weterynarza. 22 lutego - w Środę Popielcową, około 21:45 zasnął na zawsze... Na moich kolanach... Obiecałam mu, że go nie zostawię. Że będę... Byłam mu to winna. Do tej pory ciężko jest mi się pozbierać. Tak bardzo za nim tęsknię... Taminku, gdziekolwiek jesteś pamiętaj, że bardzo cię kochamy. ['] Jeśli chcecie, możecie zapalić dla niego świeczkę na wirtualnym cmentarzu dla zwierząt. Tamino
Jeśli chodzi o dzień dzisiejszy, to jestem wykończona. Spałam godzinę i to pod kocem na kanapie. W nocy czytałam notatki na egzamin i dziergałam zajęcia, które miałam dziś poprowadzić. Pomijam fakt, że egzamin (a właściwie zaliczenie z oceną) było w końcu nie do końca z tego, z czego miało być, to wkurzyłam się nie na żarty, ponieważ na poprzednich zajęciach, jak pytałam kto jeszcze coś prezentuje, to zgłosiła się jedna grupa. Więc liczyłam, że będę miała co najmniej 45 minut i tyle przygotowałam. Siedziałam do 4:00 nad tym, zanim zaczęłam się uczyć. Dziś okazało się, że prezentować zamierzają 4 grupy, a w połowie zajęć, że 8. o.O A, że były to ostatnie zajęcia - wszyscy musieli się zmieścić. Nienawidzę tego! Przygotowywałam się zamiast się wyspać albo nauczyć na koło, a nie mogłam nawet zaprezentować tego, co przygotowałam. Jeden wielki suchar i tyle! A dziewczyny się zapytały dlaczego się tak złoszczę... I kto tu jest nie fair? Trzeba było się zgłosić, to wiedziałabym, że mam niecałe 10 minut, bo tyle właśnie mi zostało. Wydrukowałam 10 handoutów, których w końcu nie mogłam rozdać...

Dla Iwony wklejam obiecane fotki wazoników, które moje przedszkolaki zrobiły na Jarmark Bożonarodzeniowy. To butelki obłożone szmatkami zanurzonymi w kleju z mąki i wody. Po wyschnięciu pomalowane farbą i sprayem.


Nie zostawię Was też bez pocztówki. Pozostając w temacie posta... Taka kartka przyszła z USA dzień przed odejściem Tamina... Ironia losu?
Smutna Krufka Kika

piątek, 20 kwietnia 2012

Dinozaury, makrama i... jeszcze raz dinozaury!

Dzisiejszy post sponsoruje literka D jak Dino. Gościem na naszych zajęciach była bowiem Klaudia - studentka II roku geologii. Pokazała dzieciom wiele ciekawych eksponatów z wykopalisk, a ja cyknęłam komórką kilka fotek. 

Pierwszą ciekawą dla mnie rzeczą była skamieniałość głowy trylobita (zdjęcie z lewej). Stworzenia te były morskimi stawonogami. Ich rozmiar wahał się od kilkunastu do nawet 70 centymetrów. Trylobity żyły w okresie od połowy wczesnego kambru do końca permu i poruszały się po dnie oceanów. Okaz, którego głowę prezentowała Klaudia mógł mieć ok. 20-30 cm długości.
Drugim ciekawym okazem jest odcisk muszli amonita (zdjęcie z prawej). Te morskie głowonogi żyły 400-65 mln lat temu, w okresie od dewonu do kredy. Odżywiały się powolnymi bezkręgowcami. Podczas prezentacji okazało się, że w jednej z sal przedszkolnych mamy własnego zakonserwowanego amonita! Klaudia obejrzała go i orzekła, że jest to sztucznie zabarwiony, skrzemieniały amonit z Maroka. Poniżej z lewej nasz własny przedszkolny amonit. Pośrodku ośródka ślimaka, z prawej trylobit i amonit przyniesione przez Klaudię. Chciałam pokazać jeszcze odcisk łapy dilofozaura, ale niestety - nie wiedzieć czemu - zdjęcie mi się nie zapisało...


Klaudia opowiadała też o różnych innych ciekawych rzeczach. Wiedzieliście, że pierwszy odkryty stwór lądowy wyszedł z morza właśnie na terenach dzisiejszej Polski? Nazywał się tetrapod i zamieszkiwał dzisiejsze góry świętokrzyskie. Wszystko inne było wtedy pod wodą. Wyglądał prawdopodobnie tak, jak na zdjęciu z lewej. Niezły z niego brzydal, co nie? Natomiast przodkiem obecnie żyjących żółwi był najprawdopodobniej skutozaur (poniżej). Miał on 3-6 m. długości, żywił się roślinami i żył na terenach dzisiejszej Rosji około 260-250 mln lat temu. Przypomina Wam żółwia?
Naukowcy sądzą również, że wśród nas biegają dinozaury, a nawet są częstymi gośćmi na naszych stołach. O kim mowa? Ano o kurach. Praprzodkiem naszej domowej kury był prawdopodobnie opierzony owiraptor. Znalazłam jego zdjęcie w książce o dinozaurach (fotka w środku). Widzicie podobieństwo? Poniżej również fotka innego ptasiego dinozaura znalezionego w książce - to jest zdecydowanie mój faworyt! Nie pamiętam jego nazwy, ale wygląda jak kolorowy struś.
I jeszcze zagadka: Dlaczego diplodok nie bał się drapieżników? Bo jak on był taki wielki i długi na 35 metrów i miał głowę zanurzoną gdzieś w koronach drzew, to się nie przejmował, że tam na dole ktoś go po nodze szturcha. :p  Oczywiście nasza grupa - Żeglarze - przygotowała dla Klaudii coś w ramach podziękowania. I tak Klaudia dostała od nas dyplom oraz dwa dinozaury wykonane z... nakrętek. Ten z długą szyją to właśnie diplodok, co to niczego się nie boi, a ten z czerwonymi wypustkami na plecach to stegozaur. Prawda, że są piękne? Dzieci zaśpiewały też Klaudii piosenkę (oczywiście z odpowiednim do treści układem choreograficznym), którą prezentuję Wam również poniżej (w oryginale).

Na tym zakończył się tydzień z dinozaurami, którego temat brzmiał "Żeglarze i wehikuł czasu". Korzystając z okazji przypomnę jedną z zagadek z forumowej Loterii Przedszkolnej:
- Co to jest wehikuł czasu?
- To jest takie krzesło.
- Zwłaszcza elektryczne! To jest taki "wehikuł czasu", że ho ho...
Podczas tego tygodnia wykonaliśmy kilka prac plastycznych, przedstawiających diplodoka, stegozaura, parazaurolofa oraz bliżej nieokreślonego dinozaura wykonanego z odcisku ręki (dolne zdjęcie z prawej). Parazaurolof (po lewej) wykonany został z dwóch papierowych talerzyków, diplodok (u dołu z lewej), to origami z kwadratu, a stegozaura (pośrodku) zrobiliśmy za pomocą złożonego na pół koła. Reszta jest dorysowana pastelami olejnymi lub domalowana farbami.



Pani dyrektor wypuściła mnie dzisiaj z pracy wcześniej, bo popołudniu wybrałam się do Centrum Doskonalenia Nauczycieli "ALMA" na warsztaty makramy, czyli plecenia różnych rzeczy ze sznurka. Nauczyłam się podstawowego splotu i wykonałam dwie bransoletki z koralikami, których fotki są po bokach. Grześ natomiast spędził popołudnie w kancelarii parafialnej, u proboszcza. Udało mu się wreszcie wydobyć nasze zaświadczenia z kursu przedmałżeńskiego, których nie mogliśmy odebrać w przeznaczonym na to terminie, a które zaginęły z powodu remontu Duszpasterstwa Akademickiego. Ksiądz, który prowadził kurs został oddelegowany do innej parafii i mieliśmy problem. Na szczęście po nitce do kłębka Grzesiowi udało się to załatwić.

Jeśli zaś chodzi o pocztówki, to dziś dostałam dwa offy. Pierwsza pocztówka przyszła z Litwy, a konkretnie z Wilna. Musicie wiedzieć, że Litwa jest moim ukochanym krajem. Kilka lat temu spędziłam tam dwa tygodnie jako wychowawca na kolonii dla litewskiej młodzieży. Zwiedziliśmy Wilno, Troki, a na dłużej zakotwiczyliśmy w maleńkiej wiosce Tverecius - absolutnie niesamowitym miejscu. Kiedy zwiedzaliśmy zamek w Trokach spotkaliśmy na ulicy pana (Litwina), który grał dla napiwków na ulicy. Na akordeonie. Przypadkiem akurat kiedy przechodziliśmy zaczął grać "Kaczuchy". No i co zrobili Polacy? Zaczęli tańczyć na ulicy przed panem. Później ilekroć obok niego przechodziliśmy zaczynał grać kaczuchy. Ot, takie wspomnienie... Kartka z Litwy (ze sklepu Favourite Postcards):

Drugi off jest związany z Japonią, a przyjechał ze słonecznej Kalifornii, od Asi - Polki mieszkającej w USA. Asia jest naukowcem i prowadzi w stanach badania laboratoryjne. Kartka wygląda tak:
I to na dzisiaj tyle (aż tyle!). Grześ właśnie wybył do kina na noc horrorów, a ja pozdrawiam z nie-tak-słonecznego-jak-Kalifornia Poznania, w którym to właśnie zaczął padać deszcz.
Krufka Kika

czwartek, 19 kwietnia 2012

A ty, zrobiłbyś kupę na środku sali?

Na początku witam wszystkich Postcrosserów. Czas się wyspowiadać. To nie do końca będzie blog pocztówkowy, bo ten znajdziecie tu: Mailbox World. Tu będzie wszystko inne. To zdecydowanie nie jest mój pierwszy blog. Wcześniej był ten: Life Under Construction vol 1. Pisałam go w 2007 roku, zawiesiłam z powodów osobistych (nie chciałabym teraz rozmieniać się na drobne). Jeśli ktoś z Was, drodzy forumowicze, nie dostał ode mnie jeszcze kartki z fotką, oto ja. Jak zapewne lwia część z Was wie, pracuję w przedszkolu. Napiszę coś więcej innym razem. Zaproszę jednakże na Loterię Przedszkolną na naszym forum. I jeszcze dodam to, co pamiętam na gorąco. Wczoraj Małgosia się niezbyt poprawnie zachowała i zapytana dlaczego tak, a nie inaczej, stwierdziła, że to Dominika jej kazała. Na co Wojtek, przy śniadaniu, mówi do Małgosi "A gdyby Dominika ci kazała teraz zrobić kupę na środku sali, to też byś zrobiła?" :D Ech, sześciolatki... Ciekawa jestem skąd im się to bierze. Mam wrażenie, że czasem po prostu dociera do nich zbyt wiele informacji i nie potrafią sobie z tym poradzić. Potem wymyślają różne głupoty.

Idę spać, ale nie zostawię Was dzisiaj bez pocztówki na dobranoc. Dzisiejszą "pocztówkę dnia" sponsoruje Śpiąca Marta - nasza korespondentka z New York city. Kartka jest nagrodą w Kartkolotku (którego wygrałam już czwarty raz z rzędu) i powiem szczerze, że liczyłam na to, że Śpiąca mnie kiedyś wylosuje, bo się zakochałam w tej pocztówce od pierwszego wejrzenia, kiedy zobaczyłam ją w galerii Marty. Jest genialna! Marta napisała, że ten chłopiec, siedzący na arbuzach, to mały Amisz, a pocztówkę kupiła w Lancaster, w stanie Pennsylvania, gdzie mieszka całkiem sporo Amiszów. Śpiącej Marcie bardzo dziękuję za piękną kartkę, a Wam wszystkim życzę kolorowych snów.


Dobranoc, 
Śpiąca Krufka Kika